piątek, 21 października 2011

RELACJA



05/06.08 PIĄTEK
Nocleg nad Soliną
Wyruszyliśmy w piątek, parę minut po osiemnastej. Nad Jezioro Solińskie dotarliśmy około północy. Szukanie noclegu nad Soliną, o tak późnej porze było dla nas nielada wyzwaniem. Próbowaliśmy uderzyć w okolice ośrodka wypoczynkowego Jawor, który według mapy był najmniej skomercjalizowanym i cywilizowanym obiektem, a właśnie na tym, nam najbardziej zależało. Okazało się, że był to ośrodek wojskowy i cały teren wokół niego był ogrodzony. W konsekwencji z noclegu nad jeziorem nic nie wyszło. Postanowiliśmy rozbić obozowisko na szutrowym parkingu.
Była bezchmurna, piękna noc. Można było dostrzec spadające od czasu do czasu gwiazdy. Cudnie! Marcin postanowił pojechać na zwiady leśną scieżką. Pomyślał, że może gdzieś tam dalej będzie jakaś fajna polana. Niestety zakopał się i to dość poważnie. Na ratunek koledze wyruszył Robercik, ale furę z błota udało się uwolnić dopiero jak zaczęło świtać. Piotrek też pomagał, ale miał ogromne problemy z zachowaniem równowagi i zdarzało mu się lądować w trawie i błocie. Reszta ekipy w tym czasie rozkładała namioty i skręcała różne inne rzeczy. W czasie tego skręcania zaskoczyła nas niezapowiedziana wizyta Pana Leśnika. Myśleliśmy, że z lasu wyszedł ktoś z naszej ekipy, więc na żarty zawołaliśmy: hasło! Ku naszemu zdziwieniu na nasze zawołanie o hasło odpowiedział nam Pan Leśnik. Trochę się zestresowaliśmy, bo Pan Leśnik zaczął wypytywać, czy to nasze samochody są w tym lesie, co my tam w ogóle robimy i czy aby nie jesteśmy pijani? Nasze szczere wytłumaczenie i uśmiechy na twarzach pomogły, a potem było już tylko dobrze :-)






06/07.08 SOBOTA
Nocleg w okolicach Drohobycza
Dotarliśmy do granicy. W sumie nie było ciężko i czasowo też nie najgorzej. Na wjazd nie czekaliśmy więcej niż dwie godziny. Trochę było pytań, o to gdzie jedziemy i gdzie te Gorgany w ogóle są. Adasiowi i Kubie trafiła się do wypełnienia - za nas wszystkich - jakaś deklaracja celna. Niestety nikt nie wiedział, co należy w nią wpisywać. Na domiar złego, przesympatyczny Pan Celnik za naszą niewiedzę, chciał nam wlepić mandat. Całe szczęście obyło się bez, ale Robercik oficjalnie został poinformowany, że ma zebrać za każdą furę kasę i włożyć za nas wszystkich do paszportu. Uzbieraliśmy więc 10 dolarów, ale ku naszemu ogromnemu zdziwieniu Pan Celnik otwierając paszport powiedział "no szto ty" i wziął tylko 5. 





Zaraz za granicą zaczął się III świat, jeśli chodzi o stan nawierzchni. Dziury, dziury i jeszcze raz dziury. W Polsce naprawdę jest dobrze i możemy śmiało powiedzieć, że mamy drogi bez dziur. Dziury, a raczej kratery są na Ukrainie nieodzownym elementem dróg pokrytych asfaltem. Poza główną drogą, wszystkie inne wyglądają jak ser szwajcarski.




Dalsza podróż nie obyła się bez niespodzianek - trafiło się nam spotkanie z policją. Bartek jechał pierwszy i na CB mówił nam, że nie skręcamy w lewo tylko jedziemy prosto, bo na lewo policja kogoś kroi. Więc my grzecznie (na zielonym) pojechaliśmy prosto. Nie ujechaliśmy 100 metrów, a za nami pojawił się ten sam policyjny wóz na sygnale. No trudno, zatrzymaliśmy się. Panowie Policjanci na Ukrainie widzą  wszystko i widzieli również to, że my skrzyżowanie przejechaliśmy na czerwonym świetle. Ba! Mieli nawet zapis naszego wyczynu na kamerze! Obraz z kamery został nam przedstawiony na kartce z zeszytu i cóż było robić, bez sensu się kłócić. Mandat 400 hrywien. Ale, że to Ukraina i wszystko można załatwić inaczej, łapówkę utargowaliśmy ostatecznie na 200 hrywien. Daliśmy też podarek w postaci latarki i to nie zadowoliło do końca szanownej policji – bo dlaczego jedna, a nie dwie, dla kolegi jeszcze. Wiemy, że podarki policja Ukraińska lubi, to się sprawdziło.
Podczas dalszej drogi minęliśmy się z polską ekipę offrowodową, składającą się z prawie samych Land Rowerów Discovery.  Udało nam się porozumieć na CB i w konsekwencji spotkaliśmy się na jednym z parkingów. Bardzo byliśmy wdzięczni ekipie za pomoc i uświadomienie tego, że trasa przez nas obrana była trochę za bardzo ambitna i skoro nie mieliśmy dwóch miesięcy urlopu to lepiej, gdybyśmy sobie darowali pewne elementy naszego planu podróży.
To nas trochę zmartwiło, bo jakby nie było to była nasza trasa, której poświęciliśmy czas i energię. Przecież tyle browarów pochłonęło jej układanie. Ruszyliśmy dalej, ale zaczynało się już ściemniać, więc rozpoczęły się poszukiwania polany na nocleg. Było ognisko, komary i ukraińskie browary :-)



A po sobocie nadeszła niedziela.



07/08.08 NIEDZIELA
Nocleg nad rzeką
Piotrek z samego rana popsuł klapę w „Romanie”. Od tej pory miał już przekichane, bo co by się później nie działo, zawsze Piotrek był winien. Że kto dotknął i popsuł?...jak to kto Piotrek, rzecz jasna :-). Marcin mimo upału i upierdliwych much końskich, rozkręcił, skręcił i było OK. Reszta w tym czasie dyskutowała, co dalej robić, jak jechać, gdzie zacząć offroad? Zapadła decyzja, że pojedziemy do Rajfałowej (Bystricy), a stamtąd pod Howerlę. Potem Przełęcz Legionów i dalej zgodnie z trasą. Ruszyliśmy. Po drodze postanowiliśmy się ochłodzić w rzece Stryj, bo upał był konkretny. Piotrek za namową tubylca skoczył z mostu do rzeki. Oczywiście tubylec musiał skoczyć pierwszy. Potem była polsko - ukraińska wymiana piw, co bardzo pozytywnie zaskoczyło Piotra. On im podarował polskie piwa, a oni mu od razu przywieźli ukraińskie. Czar jednak prysł jak się okazało, że ukraińskie piwa były przeterminowane. Ale pierwsze dobre wrażenie i tak pozostało.



W końcu stało się najgorsze… „Henerator” (czyli alternator ;-) kaput! Oczywiście pewnie Piotrek dotknął. I znowu u „Romana”. Trochę się dostało „Romanowi” reprymendy, po łacinie, bo jakby nie było. „Henerator” ważna rzecz i jak się tak mógł popsuć bez sensu. Tyle godzin w garażu, tyle przygotowań i takie coś. Cóż było robić. Marcin i Robercik - nasi offroadowi pitstopowcy - majstrowali, a reszta wspomagając ich duchowo, piła browary i dyskutowała, co dalej. 





Postanowiliśmy pojechać nad rzekę, która znajdowała się przed nami. Zaplanowaliśmy tam rozbić obozowisko, a na następny dzień poszukać w Nadwórnej mechanika, który pomógłby nam jakoś wybrnąć z tej nie łatwej sytuacji. Po drodze minęliśmy fajną restaurację, gdzie zjedliśmy pierogi i barszcz ukraiński. Dobre i tanie. Obiad z browarem kosztował nas od osoby 60 hrywien.





Przeprawialiśmy się przez Bystrzycę, rzekę przez którą wiedzie droga krajowa. Tuż nad rzeką, w okolicach Pniowa rozbiliśmy nasze obozowisko, które jak się potem okazało, było naszym miejscem docelowym przez kolejne dwa dni. Wieczór i noc jak zwykle minęła nam upojnie, tylko Marcin jakiś taki niezadowolony był.








08/09.08. PONIEDZIAŁEK
Nocleg jak powyżej



Rano Marcin z Robercikiem zapakowali „Henerator” i wyruszyli na poszukiwanie mechanika. Reszta ekipy, spała do 12:00, ponieważ dzień zaczął się deszczowo. Na szczęście po południu zupełnie się rozpogodziło i resztę dnia spędziliśmy siedząc na rzeką. Oczywiście przez cały ten czas wspieraliśmy Marcina duchowo. Podczas gdy siedzieliśmy dyskutując na nasze ulubione tematy, usłyszał nas pewien Ukrainiec, którego babka była Polką. Nie obyło się bez flaszki, za przyjaźń polsko - ukraińską i rozmów o historii. Przynajmniej już wiemy, że Ukraińcy nie stosują czegoś takiego jak zapita, a tym bardziej z herbaty. Ciepło, słońce i zbyt duża ilość alkoholu u niektórych uaktywniła dziwne fetysze przebierania się za dinozaury. Inni natomiast stawiali pułapki w postaci zaostrzonych patyków wbijanych w ziemie, służących do rozwalania stóp. Nudno nie było.





U mechanika o imieniu Wasia  - też nie. Najpierw dowalił, że co to za „Hernerator” mu przywieźli chłopaki, od skutera? Potem jak się dowiedział, że od Samuraja to skomentował to tak: my tu UAZami jeździmy. Wasia okazał się być mechanikiem z powołania i tak długo grzebał w „Heneratorze”, że rozłożył go na części pierwsze, poskładał i oddał. Chłopaki wrócili, założyli „Henerator” z powrotem do Romana i okazało się, że "lampeczki" od ładowania wcale nie zgasły. Trzeba było wrócić do Wasi. „Henerator” został rozłożony do takiego stopnia, że już nie było co składać. Bez alternatora nie można było wrócić, Marcin siłą rzeczy musiał zostawić swoją ukochaną (mimo wszystko) suczkę na całą noc w obcym garażu i znowu cały wieczór jakiś taki markotny był.

09/10.08. WTOREK
Nocleg na szlaku Legionów
Z samego rana chłopaki pojechali zobaczyć, czy suka stoi w warsztacie i ku ich zdziwieniu była. Wasia oświadczył, że są dwie opcje: albo nowy „Henerator” do suki będzie za być może 3 dni. Jego koszt to 250 dolarów, albo będzie kombinował, żeby wpasować używany za 200 hrywien z Nissana Sunny. Z wiadomych względów wybrana została opcja numer dwa. W końcu się udało, nowy alternator prawie pasował, Wasia skasował 650 hrywien za 2 dni roboty i "lampeczki" zgasły.
Już po południu, z nowym starym „Heneratorem” i z uśmiechem na twarzach wszyscy razem ruszyliśmy na Przełęcz Legionów. 



Dotarliśmy do Rajfałowej dość późno, bo musieliśmy wrócić do Nadwórnej z racji tego, że tam była stacja benzynowa. W Rajfałowej, ostatniej wiosce na trasie, zrobiliśmy szybkie zakupy i dalej w drogę. A ponieważ wyruszyliśmy w złym kierunku, to znowu musieliśmy się wrócić. Skręt na Drogę Legionów był zaraz za jedynym chyba we wsi sklepem z dużym napisem Bystrica, w centrum ;-). Za nim, po prawej stronie był skręt na żółty szlak. Zrobiło się późno, więc zaraz za Rajfałową,  na żółtym szlaku na Przełęcz Legionów zatrzymaliśmy się na nocleg. Miejscówka pierwsza klasa, specjalnie przygotowane miejsce na ognisko, zbite z drewna, stół i ławy, słowem wypas. Na początku mieliśmy pewne obawy, czy na pewno będzie to dobre miejsce na nocleg, bo znaki informowały, że niby był to obszar chroniony. Po zaczepieniu „lokelsa”, który akurat przejeżdżał obok, okazało się, że można było tam znaleźć źródełko z super wodą i nie było problemu, mogliśmy biwakować. Basia odkryła, że to źródełko okazało się być tym, co my uważaliśmy przez cały wieczór za budę dla psa. Ognisko, browary, rozmowy, czyli wieczór jak każdy inny.






10/11.08 ŚRODA
Nocleg w starym tartaku
Przełęcz Legionów. Nie było łatwo. Na przełęcz droga często prowadziła korytem rzeki, dużo kamieni. Sama przełęcz przywitała nas takim deszczem, że zrobiliśmy tylko parę fot i uciekliśmy z powrotem do fur.










Zaczął się zjazd. Marcin miał najciekawiej, gdyż to on pierwszy przekonywał się o tym, że akurat tędy się nie da. Piloci mieli swoje 5 minut, kierowcy banany na twarzy, bo wiadomo im więcej błota i taplania się w nim, tym lepiej. Błota było dużo i musieliśmy wspomagać się wyciągarkami.














Marcin był w końcu szczęśliwy. Do czasu, kiedy okazało się, że w „Romanie” jest "coś nie tak". Amortyzator wyszedł z dolnego mocowania i przy okazji skrzywiła się szpilka górnego mocowania. Szybka naprawa sprzętu, ale niestety to nie był koniec niespodzianek, które „Roman” miał w zanadrzu. 




Jechaliśmy dalej i znowu coś było nie tak. Tym razem przegiął się resor. No, ale jak to, bez sensu. I znowu, że Piotrek dotknął i  jak zwykle poleciała łacina. Łopata w rękę i jakimś cudem Marcin to naprawił. Wyruszyliśmy dalej i znowu to samo. Szybka naprawa i zadziałało. Żeby tego było mało, to nowy-stary generator nagle zaczął piszczeć i znowu łacina łacina, dużo łaciny. Marcin był u kresu wytrzymałości.








Dojechaliśmy do skrzyżowania żółtego szlaku z zielonym i zdecydowaliśmy poszukać noclegu. Kierowaliśmy się w stronę cywilizacji, czyli Ust Czorna. Kuba z Adasiem znaleźli ciekawą miejscówkę w starym, nieczynnym tartaku. Sceneria jak z horroru, wszystkim się spodobało, więc weszliśmy do jedynego  z domków w którym można było dostrzec pewne oznaki cywilizacji. Otworzył koleś, na wszystko przystał, mogliśmy spać gdzie chcieliśmy. Daliśmy mu 20 hrywien za drewno na ognisko. Rozbiliśmy namioty i otworzyliśmy pierwszą butelkę wódki, potem drugą. Marcin, dla znajomych Narta, znowu zrobił "minę Narty", więc trzeba było go znieczulić. Wszystkie problemy techniczne zostawiliśmy na jutro. Kiedy wszyscy mieli już dobrze, a niektórzy lepiej, zaczęły się noce wędrówki i najszybszy w całym wszechświecie sprint z góry w wykonaniu Piotra :-) 
Tak to już jest, jak się na bani człowiek świerszcza przestraszy.
  





  




11/12.08 CZWARTEK
Nocleg w Ust Czorna
Z samego rana chłopaki zabrali się za „Henerator”. „Poxilina” zdecydowanie powinna być sponsorem naszej następnej wyprawy. To, ile ten „Henerator” wytrzymał na tym patencie, jest niewiarygodne. OME natomiast powinno się sprzedać chińczykom i koniecznie do każdego zestawu powinni dodawać drewniane podkładki i „trytyki”.








Ponieważ prace naprawcze miały trochę potrwać, Adaś z Kubą postanowili pojechać do sklepu. Jak się potem okazało, pomysł był bardzo zły, bo w drodze powrotnej zostali przyblokowani przez ekipę robiącą ścinkę drewna. Ponieważ nie było z nimi kontaktu na CB, to trochę zaczęliśmy się o nich  martwić. Jak długo można jechać taki krótki odcinek? Na szczęście udało nam się ich złapać na chwilę przez radio i było już OK. Hasło "Adaś, Adaś słyszysz mnie" będzie od tej pory dla jednych tym samym, czym dla innych "Narta zgaś światła” :-) Ruszyliśmy do Ust Czorna.










W mieście są dwie stacje benzynowe: na wjeździe paliwo 95 kosztuje 11,10 a na wyjeździe z miasta 10,99 hrywien. Zrobiliśmy zakupy i postanowiliśmy poszukać jakiejś ciekawej knajpy. Wszystkie wyglądały tak samo zachęcająco. Ale, że wszyscy byliśmy głodni, to było nam już wszystko jedno. Wybraliśmy w końcu tę blisko sklepu. Jak to Bartek dobrze wymyślił, zamiast przeglądać menu zapisane w zeszycie, lepiej było spytać się od razu, co jest. Większości rzeczy nie było. Zjedliśmy to, co było, czyli barszcz i szyszki z pure, które okazały się być mielonymi w sosie. Robercikowi na sam widok mielonych zrobiło się słabo i skorzystali na tym Marcin z Bartkiem dostając po szyszce ekstra. Martyna i Basia widząc stan sztućców, zamówiły pięćdziesiątkę, potem drugą, w cenie - przeliczając na nasze - 1,60 za kielona. Obiad kosztował nas 45 hrywien od osoby.






Spaliśmy na boisku, które było zarazem polem namiotowym. Na boisku rozłożonych było już pare innych ekip. Postanowiliśmy popytać ich, jak wygląda trasa na Świdowiec i Krasną. Poinformowali nas (po angielsku!), że Krasna jest banalnie prosta, ale Świdowiec, oj to będzie ciężko. Nie obyło się też bez moralizowania, że czemu samochodami tam chcemy jechać, przecież mamy dwie nogi i możemy tam pójść. Piotrek chciał im wyjaśnić, że te dwie nogi to są do sprzęgła, hamulca i gazu, ale jakoś tak mu nie wyszło ;-). Noc była tak zimna, że już bez ogniska położyliśmy się spać.

  
12/13.08 PIĄTEK
Nocleg na Świdowcu
Rano odwiedziła nas górska służba, zbierająca opłatę za nocleg - 5 hrywien od osoby i 15 od samochodu. Opłaty miały zasilić budżet na budowanie pola namiotowego z prawdziwego zdarzenia, z prysznicami. Mamy nadzieje, że takie powstanie. Jeszcze raz spytaliśmy o stan dróg na Świdowiec i Krasną. Już wtedy powinno nas zastanowić to, dlaczego nie potrafili nam udzielić konkretnej informacji, którędy mamy z Krasnej zjechać. I to, że prawie wszystkie ścieżki na mapie nam pokreślili. Ale o tym później. Jechaliśmy na Świdowiec. W międzyczasie Bartkowi w suce odkręciło się strzemię resoru i gdzieś je zgubił po drodze. Nie wiadomo, po co Piotrek właził pod samochód i dotykał  akurat ten element – trudno. Był problem i trzeba było go rozwiązać.  Robercik z Bartkiem wrócili do Ust Czorna w poszukiwaniu pomocy. My w tym czasie robiliśmy to, co zwykle.







Po dłuższym czasie chłopaki wrócili z nowym strzemieniem, zrobionym przez miejscowego tokarza. Nastąpił szybki montaż i wyruszyliśmy dalej. Po południu dotarliśmy na Świdowiec - absolutnie piękne miejsce. Cała droga, raz, że banalnie prosta jak dla nas, to jeszcze tak piękna, że brak słów. "Może gdybym czytał więcej  książek, to miałbym teraz więcej epitetów" ;-) Z resztą zdjęcia mówią same za siebie.









































Niestety znowu pojawiło się trochę technicznych problemów z resorem, ale ten kawałek drewna, którego OME zapomniało dodać do zestawu załatwił sprawę. Znaleźliśmy obłędną miejscówkę na nocleg, rozpaliliśmy ognisko i przygotowaliśmy kolację. Było pięknie - księżyc w pełni, spadające gwiazdy, rozmowy do rana.








13/14.08 SOBOTA
Nocny offroad i nocleg za dnia
Zjechaliśmy rano z powrotem do Ust Czorna i tam, wjeżdżając na czerwony szlak, zaczęliśmy zdobywać połoninę Krasną. Sam początek wskazywał na to, że łatwo nie będzie. Podjazd serpentynami na pierwsze wzniesienie był konkretny. Kamieniście, błotniście, stromo. To i tak było nic specjalnego, w porównaniu do podjazdów, które czekały na nas gdzieś tam w oddali. Widoki były genialnie. Krasna zafundowała nam też taplanie w błocie, zawiśnięcia i znowu wyciąganie.
































Po tym, co zobaczyliśmy na Świdowcu, już nic nie mogło nas zachwycić. Mimo to, Krasna bez dwóch zdań jest miejscem rewelacyjnym i technicznie bardziej interesującym. Dużo stromych podjazdów, z wkręcaniem suk na obroty rzędu sześciu tysięcy. I tak pokonywaliśmy te podjazdy, jeden po drugim, aż w końcu na naszej drodze stanęły „telewizory”. Bardzo stromy podjazd z kilkoma zbyt dużymi dla naszych fur kamieniami. Nie było opcji, żeby to przejechać. Suka po „telewizorach” jeździć nie będzie i koniec. Innej drogi nie było, objechać się tego nie dało. Krasna miała nas pokonać? Nie, nie teraz, nie tym razem. Basia w oddali zauważyła samochody terenowe. Złapaliśmy za lornetkę - tak, byliśmy uratowani. Okazało się, że ta ekipa, to była grupa Niemców pilotowanych przez Polaka. Pozdrawiamy z tego miejsca i dziękujemy. Fury konkretne, Land Curisery, Defendery. Wyciągarką przeciągnęli przez kamole furę Robercika, a Robercik resztę naszej ekipy. Trzeba przyznać, że prezent w postaci Optimy to była dobra myśl. Ale jak to stwierdził Bartek: w przyjaciół trzeba inwestować :-)












Zaczynało się już ściemniać, kiedy dojechaliśmy do wieży. Tu gdzieś powinno być odbicie na zjazd z Krasnej czerwonym szlakiem. Właściwie to nie tu, tylko trochę wcześniej. Dokładnie tam gdzie stał Bartek z Basią i Kuba z Adasiem, w czasie gdy Robercik z Piotrem wspinali się na wieżę. Niestety nie mieliśmy wpisanej tej koordynaty w GPS-a i żałowaliśmy, że nie zrobiliśmy tego na samym początku. Z racji tego, że Martyna odczytała z mapy (do dziś nie ogarniam, jak mogłam się tak pomylić), że byliśmy na dobrej drodze i odbicie było jeszcze jakieś 1,5 kilometra przed nami. Ruszyliśmy do przodu. Tym razem zjazdy były konkretne. Trochę dziwnie, bo droga słabo wyraźna, no ale była i niby z mapą się zgadzała. Zjeżdżaliśmy, wiec dalej. Coraz niżej i niżej, aż się droga w końcu skończyła. Jakieś krzaki, „habodzie”, coś znowu było nie tak. Po tym jak nam GPS pokazał, gdzie faktycznie jesteśmy, było już tylko gorzej. Zjechaliśmy z czerwonego szlaku na starą drogę, wykorzystywaną kiedyś do budowy rurociągu i ona już nas do nikąd nie prowadziła. Przynajmniej tak  myśleliśmy, ale to już jest dzisiaj nie ważne. Wtedy zaczęła się  dla nas walka. Wyciąganie, cudowanie, zawracanie pod górę z obciążaniem fury przy pomocy czterech chłopa. Tak ciężko nie było nigdy dotąd. Otuchy dodawał nam fakt, że  musieliśmy się cofnąć i wjechać na te wszystkie góry, które wcześniej były mega zjazdami, a teraz miały się stać mega podjazdami. I chyba nikt nie był w stanie wymazać z pamięci tego momentu, kiedy Bartek zaczął wjeżdżać na pierwszą z nich. Ciemno jak w dupie u afroamerykanina i tylko te tylne światełka mknące na prawie pionowe (tak to w nocy wyglądało z dołu) wniesienie. I ten moment, jak Bartek zaczął zwalniać już przy samym szczycie.... ale nie, udało się. Następna górka  nie była już taka prosta. „Reksio” wymiękł dosłownie 10 metrów przed szczytem. „Uszatek” dał rade, ale akumulator przy wciąganiu Bartka już nie bardzo. Potrzebna nam  była Optima. Robercik schodził w dół i - no tak - kabelek się przepalił. Szybka naprawa i już mknął w górę. Udało się. Wyciągał Bartka i nadeszła  pora na „Romana”. Był taki moment  prawie przed szczytem, że myśleliśmy, że nie da rady. Co, „Roman” miał nie dać rady? Jak nie jak tak? Jeszcze, żeby nie było za łatwo, to Marcin zapomniał tym razem WŁĄCZYĆ świateł. Jak szaleć, to szaleć. Ponieważ oznaczeń czerwonego szlaku próżno było nam szukać, odbiliśmy w tym właściwym miejscu (naszym zdaniem) i rozpoczęliśmy zjeżdżanie z Krasnej. Piotrek przejął pilotowanie. Oznaczeń jak zwykle nie było żadnych. Pojawiły się dopiero, kiedy wjeżdżaliśmy do lasu - byliśmy na czerwonym szlaku. 


 

Tylko co z tego jak droga, już przy samym końcu, zaczynała być jedną wielką koleiną. Pierwsza w nocy, a tu trzeba było kopać. Trudno chłopaki łopaty w dłoń i nie ma zmiłuj się. Wrócić się nie dało. Po dwóch godzinach kopania Marcina pokonała kępka trawy i chyba już wtedy wszyscy mieliśmy serdecznie dość tego wszystkiego. Tak blisko już byliśmy, a tu jeszcze tyle pracy przed nami. Udało nam się w końcu przejechać. Wjechaliśmy na szutrową drogę, która doprowadziła nas do... rzeki. Kto to wtedy powiedział, że jeszcze tylko rzeki do przekraczania nam brakuje? ;-) Najgorsze było to, że na tym drugim brzegu  pojawiały się jakieś domy, płoty, a innej drogi ani śladu. Okazało się, że trzeba było przejechać jeszcze jakieś 50 metrów, w górę, rzeką i w konsekwencji droga się pojawiła. Co prawda szuter, ale potem asfalt. O 5:00 rano nastał koniec naszej wyprawy. Spaliśmy zaraz za Synevirem. Jeszcze o 6:00 nad ranem Adaś otworzył butelkę i wypiliśmy po kielichu na dobry sen. Po tym wszystkim, co przeżyliśmy, trzeba było się napić.





Droga do domu 
Przekraczanie granicy poszło nam bardzo sprawnie. Były pytania o ilość przewożonego alkoholu, ale celnicy wierzyli nam na słowo i wyrywkowo sprawdzali jeden bagaż na samochód. Oczywiście nawet na sam koniec, nie obyło się bez przygód i kolejnej awarii technicznej samochodu. Tym razem "Reksio", w którym rozleciał się krzyżak wału. Do pracy wzięli się, standardowo, Marcin z Robercikiem. Wykręcili przedni wał, który był sprawny i zamontowali go w miejsce tylnego, uszkodzonego wału. Napęd 4x4 był już nie potrzebny. 





I od tego momentu droga do domu, choć długa i powolna, skończyła się już bez przygód o 3 nad ranem.